Czasem, gdy patrzę przez okno, mam wrażenie, że jestem w zupełnie innym miejscu. Przed oczami maluje się obraz zupełnie odbiegający od rzeczywistości, w której się znajduję. Widzę lasy, granie, ośnieżone szczyty i delikatnie zarysowujące się ścieżki na przełęczach. Świadczy to o tęsknocie za tym, co głęboko zapisane jest w moim sercu i umyśle. Zwłaszcza widok chmur na niebie ułatwia mi powrót pamięcią do mojej miłości, która wydawałoby się jest tak daleka, a jednocześnie tak bliska. To ciekawe, ale w każdym miejscu na świecie mogę do niej wrócić dzięki łączącej się z nią rzeczywistości nieba, które rozpościera się nad głową. Kiedyś zastanawiałem się, czy jest możliwe myśleć o górach bez połączonej z nimi przestrzeni błękitu. To jedno z piękniejszych uczuć, kiedy docieramy pod jakiś łańcuch górski, patrzymy w górę i widzimy majestat skalny przepleciony zielenią, niebo i ledwie oddzielającą je cienką kreskę grani. Jest jednak jeszcze piękniejsze doznanie, a mianowicie, kiedy kilka godzin albo kilka dni później podążasz po tej kresce, mając pod stopami widok, na który wcześniej patrzyłeś z dołu. Poszerza się on dodatkowo o perspektywę drugiej strony skalnego masywu.

Jest jeszcze jeden istotny czynnik, od którego uzależnione są nasze doznania. I jeśli w przypadku pierwszego masz na niego wpływ poprzez trening, zdrowe odżywianie itp., to z drugim nie jest już tak łatwo. Mówią że jest zmienny jak nastrój kobiety i coś w tym jest, bo nawet rodzaj gramatyczny się zgadza. Jest nim pogoda. Oczywiście możemy zawsze wcześniej sprawdzić prognozę, co zresztą w przypadku wychodzenia w góry należy zawsze czynić, a kiedy jest podejrzenie wystąpienia burzy lepiej sobie odpuścić. Kiedy jednak zapowiada się tylko pochmurna pogoda, to czasem warto spróbować. Gdy przebrniemy przez warstwę chmur naszym oczom może ukazać się przepiękny widok skąpany w promieniach słońca. Nigdy nie zapomnę tych doznań, kiedy po raz pierwszy znalazłem się w takiej sytuacji i przez kilka godzin szedłem w chmurach. Przyznam, że przychodziły do głowy różne myśli, czy może wrócić, czy to ma sens iść dalej. Jestem jednak z natury osobą, która jeżeli wyznaczy sobie jakiś cel, to stara się go zrealizować do końca. Postanowiłem więc się nie zrażać. Kiedy zdołałem ostatecznie pokonać ten etap widok był niesamowity. Pamiętam, że zrobiłem jeszcze kilka kroków i zatrzymałem się. Nie będę nawet próbował opisywać całości epickiego obrazu, który ukazał się moim oczom, wspomnę tylko, że stałem tam w bezruchu przez dłuższą chwilę. Kiedy się „otrząsnąłem”, myśląc że mogę iść dalej, odruchowo spojrzałem do tyłu i sytuacja się powtórzyła. Za sobą miałem szlak, który po chwili urywał się na skraju rozpościerającego się mlecznego dywanu chmur, z którego co jakiś czas wystawały szczyty gór przypominające jakby kopce kreta. To jest właśnie to co kocham w górach, ten moment zaskoczenia. Kiedy wydaje się, że przecież z pozoru wszystko jest podobne, to jednak za każdym razem odkrywasz coś nowego.

Góry jednak to nie tylko widoki, ale także chociażby dźwięk płynącej wody dobiegający ze strumieni, czy szum hulającego wiatru przemykającego między drzewami. Są to także zapachy, które otaczają nas praktycznie w każdym miejscu i chwili naszej wyprawy, czy to woń sosny, czy ziół na łąkach, czy zwilżonej ziemi. To wszystko działa jak wielowymiarowa eksplozja, która uderza w nas oczywiście z taka siłą, na jaką jej pozwolimy. Gdy mija jednak pierwsze zaskoczenie i jesteśmy gotowi ruszać dalej warto spojrzeć na mapę i przypomnieć sobie, gdzie się znajdujemy oraz upewnić, że nadal kierujemy się na szczyt, który wybraliśmy za nasz cel. Często wędruję z przyjaciółmi, więc nawet jeżeli gdzieś mi to umknie zawsze znajdzie się ktoś, kto się o to zatroszczy. W moim przypadku pierwsze kroki są zawsze bardzo leniwe, a w głowie kłębi się wiele myśli, które rozbijają się jedne o drugie. Kilka minut później wszystko powraca do „normalnego rytmu” łącznie z odnalezieniem właściwego tempa marszu. Warto przy okazji rozejrzeć się dookoła i sprawdzić niebo, czy przypadkiem pogoda nie spłata nam figla. Może się jednak czasem okazać, że pojawi się kolejna niespodzianka, ale taka, za którą nie przepadam, czyli rzęsisty deszcz. Taka sytuacja często weryfikuje, jak dobrze przygotowaliśmy się do wyjścia. Ma też swoje uroki, ale jeżeli nie jesteśmy odpowiednio zabezpieczeni, to może być niebezpieczna, gdyż deszcz i wiatr często prowadzi do wychłodzenia organizmu, a to do dalszych nieprzyjemnych konsekwencji.

Wracając jednak do milszych kwestii, a mianowicie górskiego szczytu, który zdobywamy – jest w tym coś niesamowitego. Nawet jeżeli podejście było bardzo wymagające, to widząc punkt zwieńczający naszą wyprawę przybywa nam sił i staramy się dotrzeć tam jak najszybciej. Przynajmniej tak jest w moim przypadku. Bywa też, że niektórzy zwalniają, będąc pewnym jego zdobycia i tego, że nigdzie im nie ucieknie. I oto docieramy do celu. Jeżeli w pobliżu nie ma żadnych innych szczytów, to mamy wrażenie, że u naszych stóp leży cały świat, a nasze wnętrze przepełnia uczucie nieograniczonej wolności. Gdy jednak widzimy sąsiadujące szczyty, to i tak doświadczamy, że stoimy na koronie, a wtedy uczucie wolności pozostaje niezmienne. W takim momencie do głowy przychodzi mi wiele myśli. Jedne związane są z Bogiem i pięknem tego co stworzył, inne uświadamiają mi to jak mały jest człowiek, w porównaniu z tymi olbrzymami, po których stąpa, czy naturą, której potęgę człowiek prawdziwie może docenić obcując i mierząc się z nią czy to w górach, czy na wodzie (ale to już inna pasja). W tym oto momencie, na szczycie góry jesteśmy tylko my, świat pod nogami i wszechogarniający błękit nieba (oczywiście, jeżeli mamy szczęście). Nawet jeżeli na horyzoncie pojawiają się chmury, to czynią one widok jeszcze bardziej bogatym. Po pewnym czasie, gdy już napoimy się tym obrazem rozpoczynamy naszą wędrówkę w dół, która bywa równie ekscytująca jak podejście. I tak schodzimy powoli na ziemię, a skoro tak, to kończę tę moją małą opowiastkę i wracam do zajęć dnia codziennego.

Konrad Imieliński