Powołanie – wołanie po imieniu

Nauka chrześcijańska podaje, że każdy człowiek już w chwili swojego poczęcia otrzymuje od Boga dar, który jest jednocześnie zadaniem na całe życie – powołanie. Nie jest on tajemniczy, ukryty, niejawny, gdyż Bóg wzywa człowieka bardzo osobiście, woła po imieniu, aby ten obrał kurs  na Jego Królestwo i był wiecznie szczęśliwy. Całe nasze życie jest więc wypełnione realizacją powołania, odpowiedzią  na Boże wołanie. Tak też było  i w moim przypadku, czym pragnę się podzielić w tym świadectwie.

Chyba w każdym biblijnym  przykładzie powoływania, zapewne oprócz Matki Bożej, istotnym momentem było nawrócenie się człowieka do Boga. Moje nawrócenie dokonało się w liceum. Mój kontakt z Panem Bogiem załamał się bowiem na początku gimnazjum. Towarzyszący mi wówczas irracjonalny lęk przed spowiedzią sprawiał, że dla własnej wygody odkładałem ją w czasie. Co prawda, rutynowo odbywałem ją przed Bożym Narodzeniem i Wielkanocą, ale zaraz potem wracałem do starego myślenia. Bóg w tym czasie był wobec mnie bardzo cierpliwy, objawiał to przez księży, których stawiał na mojej duchowej drodze. Gdy patrzę na to z perspektywy czasu, wydaje mi się to bardzo ważne. Myślę, że gdyby nie kapłani, o wiele trudniej byłoby mi ujrzeć prawdziwe oblicze Boga.

Choć na zewnątrz starałem się być bez zarzutu, moje serce chorowało. Rewolucja, bo każde nawrócenie jest rewolucją, przyszła do mnie nie tak, jak wiele z nich w historii: z chaosem, ofiarami, anarchią. Jej początek to jedne ze zwyczajnych adwentowych rekolekcji. Do dziś pamiętam, jak ksiądz zwrócił się do nas, młodych, ze słowami, że jeśli boimy się nawrócenia, to chociaż raz spróbujmy się na nie zdobyć ze zwykłej chęci zyskania czegoś w życiu. Zobaczymy wtedy, że Bóg tym, którzy do Niego się uciekają, da stokroć więcej, niż się spodziewali. Spróbowanie przecież niewiele kosztuje. Te słowa trafiły jakoś do mojego serca, ale jeszcze przez ponad pół roku nie wydawały żadnych owoców,jak ziarno, które wpadłszy w ziemię, nie od razu zaczyna kiełkować.

Teraz ważna dygresja na temat tego, jak nawrócenie przyszło do mnie ścieżką Matki Bożej. Otóż w moim rodzinnym mieście, Chełmie, praktycznie w samym jego centrum, na wysokim wzniesieniu znajduje się bazylika Narodzenia Najświętszej Maryi Panny. Gdy miałem 9 lat, a więc w roku, w którym przyjąłem pierwszą Komunię Świętą, zostałem w tym kościele ministrantem. Chociaż później miałem problemy z życiem sakramentalnym, to jednak nigdy nie przestawałem służyć przy ołtarzu Chrystusa. Tak jak Jezus w Ewangelii zasiadał do stołu z celnikami i grzesznikami, tak zasiadał i ze mną, choć ja nic z tego stołu nie brałem, rozumując, że jestem niegodny. Wiem, że ktoś, kto służy przy ołtarzu, powinien mieć oczyszczone serce, również wtedy tak to czułem, ale fakt, że Jezus nigdy nie zabronił mi przychodzić do siebie tak blisko, wydaje mi się niezwykle ważny w moim nawróceniu.

W chełmskiej bazylice w miesiącach, w których miały miejsce objawienia maryjne w Fatimie, każdego trzynastego dnia miesiąca odprawiane jest nabożeństwo różańcowe, zwane potocznie różańcem fatimskim. Pamiętam, jak pewnego dnia, w sierpniu, pracując na działce przy pieleniu grządek, powróciły do mnie, nie wiadomo dlaczego, słowa ze wspomnianych już wcześniej rekolekcji. Wtedy właśnie przy zwykłej codziennej pracy podjąłem decyzję, że spróbuję się zmienić. Jako że często chodziłem na nabożeństwa fatimskie, postanowiłem skorzystać z tej okazji, dobrze się wyspowiadać i zacząć systematyczne życie sakramentalne.

Od tamtego momentu spowiadam się już regularnie. Wiem, że jest to łaska Boża, bo w niewyjaśniony dla mnie sposób lęk przed sakramentem pokuty i pojednania zniknął z dnia na dzień. Widzę w tym znak opieki Maryi i wierzę, że to Ona miała szczególny udział w moim nawróceniu.

Dlaczego tyle miejsca poświęciłem opisowi mojej metanoi? Ponieważ uważam, że nie byłoby mojego wstąpienia do seminarium, gdyby nie tamto wydarzenie. Wołanie Pańskie nie wpływa na człowieka automatycznie, wymaga od niego pewnego wysiłku, musi mieć coś, o co mogłoby się zaczepić, aby słowo nie powróciło do Boga bezowocnie. Dlatego właśnie tak istotny wydaje mi się wpływ nawrócenia na rozeznawanie powołania.

W tamtym okresie życia nie wiedziałem jeszcze, jak potoczą się moje losy. Bardzo lubiłem nauki ścisłe, myślałem o farmacji, potem o studiowaniu chemii. Sympatyzowałem z jedną z koleżanek. A jednak znalazłem się w seminarium. Jak to możliwe? Znowu pojawiła się w moim życiu Matka Boża. Odwiedziłem ją w sanktuarium jasnogórskim jeszcze podczas moich egzaminów maturalnych. Ksiądz wikariusz zorganizował wyjazd dla grupy młodych do duchowej stolicy Polski. Wiązało się to z zaplanowanym w Częstochowie spotkaniem modlitewnym wspólnoty charyzmatycznej Mamre. Postanowiłem, że wezmę w nim udział, ale udam się tam z intencją, by ten wyjazd był dla mnie pielgrzymką, a nie tylko zwykłą wycieczką, okraszoną wątkiem religijnym. Poprosiłem też Pana Boga, aby wskazał mi w tym czasie moją życiową drogę. Starałem się gorliwie modlić, wytężałem słuch duchowy na Boży głos, podejmowałem refleksję nad słowem Bożym i moim życiem. Nie w moich wysiłkach jednak należy szukać sukcesu odkrycia powołania. Bóg ponownie mnie zaskoczył swoim działaniem. Otóż jednym z punktów spotkania odbywającego się w katedrze częstochowskiej była modlitwa prowadzona przez księdza egzorcystę w różnych intencjach. Jedna z nich dotyczyła osób powołanych do kapłaństwa i ewangelizacji. Może to zabrzmi nieco naiwnie, ale po jej wypowiedzeniu ksiądz egzorcysta dmuchnął w mikrofon, nawiązując w ten sposób do tchnienia Ducha Świętego. Stojąc w pewnej odległości od prowadzącego modlitwę, odczułem na sobie powiew wiatru, który – ku mojemu zaskoczeniu – sprawił, że upadłem na posadzkę. Nie byłem jedynym, którego spotkało coś podobnego. Później dowiedziałem się, że był to tzw. spoczynek w Duchu Świętym, który to dar występuje we wspólnotach charyzmatycznych. Pamiętam, że tego wieczoru czułem się tak, jakbym z emocji unosił się kilka centymetrów nad ziemią. To doświadczenie bezpośrednio sprawiło, że podjąłem decyzję o wstąpieniu do seminarium.

Czekający mnie po powrocie do domu ostatni egzamin maturalny to była moja ulubiona chemia, więc bez szczególnego stresu mogłem myśleć o przeniesieniu się wkrótce w seminaryjne mury. Ktoś, kto czyta to świadectwo, może zapytać, dlaczego w moim życiu nie wydarzyło się nic, co obróciłoby je o 180 stopni. Raczej normalna droga, krok za krokiem. Także w wydarzeniu z Częstochowy nie było przecież nic decydującego. Owszem przeżyłem coś, co może nie zdarza się na co dzień i nie jest dane każdej osobie, ale wśród charyzmatyków występuje dość często, a nie wszyscy od razu biegną, by się zapisać do seminarium. Bardziej znaczące jest zatem to, że jest ktoś – Bóg – kto słucha pragnień mojego serca, wysłuchuje próśb, kto chce, abym nie zmarnował mojego życia i był szczęśliwy. To uniwersalny wniosek, który płynie z mojej historii.

Choć nie wiem, co zaplanował dla mnie Bóg na jutro, to przekonuję się jednak, że kto ryzykuje dla Niego i idzie bez zbędnych kalkulacji Jego drogą, zyskuje o wiele więcej, niż może sobie wymarzyć. Od tamtego czasu trwa najwspanialsza przygoda mojego życia i choć nie jest ona zawsze słodka, to szczerze ufam, że wierność początkowemu wezwaniu, wezwaniu mnie przez Boga po imieniu, znajdzie kontynuację w Chrystusowym kapłaństwie, a finał w niebie.

Artur Grzywaczewski

Tworzyć relację z Bogiem

Bóg wzywa każdego. To pewne. Kwestia – czy człowiek rozpozna Boże wołanie? Jednych wzywa do małżeństwa, innych do kapłaństwa, kogoś do życia w samotności. Ktoś zostaje lekarzem, ktoś księdzem, ktoś nauczycielem; ktoś pracuje fizycznie, inny spełnia się przy biurku. I zawsze jest z nimi Bóg. Zawsze.

Ja w swoim życiu odkrywałem Boga stopniowo. Żeby dojść do tego, czego On ode mnie oczekuje, potrzeba było lat. Tak się jakoś złożyło, że zawsze byłem blisko ołtarza w kościele. Najpierw z pobożnymi rodzicami, później jako przykładny ministrant z przepisowo złożonymi rączkami i „zaczeską” na prawą stronę. Wreszcie zostałem lektorem, który najpierw dukał, później burczał, a na końcu sypał iskry Bożego słowa z ambony. Jednak bycie przy ołtarzu nie zawsze idzie w parze ze rozumieniem tego, co się na nim dokonuje.

Chciałem być najlepszy: czy to w szkole (tam nie miałem wyboru, bo jako dziecko nauczycielskie musiałem pracować za dwóch, żeby nikt mi nie zarzucił ocen po znajomości, a żaden z nauczycieli nie wyolbrzymił sprawy w prywatnej rozmowie z moją mamą), czy na boisku (szło mi to opornie), czy w grach komputerowych itd. Chciałem błyszczeć, a w dzieciństwie człowiek nie musiał się silić, by to robić. W kościele też błyszczałem, mimo że kompletnie nie miałem pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi.

I tak można przeżyć życie. A raczej je „przewegetować”. Znajomi się skończą, praca się skończy, a człowiek, który harował na własny PR, zostanie sam w poczuciu bezsensu. Chyba, że odkryje Boga.

W życiu nic nie dzieje się przypadkowo. Ludzie, których spotykamy na swojej drodze, sytuacje których doświadczamy, sukcesy i niepowodzenia – wszystko czemuś służy. Podpisuję się pod tą tezą i myślę, że wszystko, co działo się w ciągu mojego prawie 27-letniego pobytu na świecie, jest Bożym zamysłem i niepowtarzalną lekcją daną przez Pana.

Jego obecność zacząłem dostrzegać najpierw dzięki rodzicom. Moja mama zawsze była blisko kościoła, jej ojciec za życia był organistą, jej brat do tej pory gra na organach w kościele. Mój tata mieszkał naprzeciwko kościoła. Oboje od samego początku tłumaczyli mi i co najważniejsze – świadczyli życiem, jak ma wyglądać niedziela, jak ma wyglądać dzień oddawany Bogu. Pierwsi katecheci, szczególnie w nauczaniu początkowym, swoim postępowaniem ukazywali i cierpliwie wykładali podstawy wiary chrześcijańskiej. Dzięki nim właśnie mogłem dostrzec, że Bóg jest i działa.

Jako ministrant i lektor byłem zawsze blisko parafii. Solidną pracę w formowaniu naszej Służby Ołtarza wykonywali księża wikariusze w parafii pw. św. Jadwigi Królowej w Janowie Lubelskim, gdzie angażowałem się w życie i służbę. Wspólne zainteresowania (oczywiście sport) prowadziły do zacieśniania więzi. Wtedy w odpowiednim momencie kapłan mógł wkroczyć z ewangelizacją. Nie z nachalnym bombardowaniem i siłowym werbowaniem do seminarium. Z ewangelizacją. Z ukazywaniem Boga na progu naszej dorosłości.

Wtedy zacząłem się naprawdę i na poważnie zastanawiać nad rolą Boga w moim życiu. To że JEST, wiedziałem wcześniej. Ale sama świadomość nie wystarczy. W końcu także złe duchy wiedzą, że JEST. I drżą.

Myśli o poświęceniu się Bogu zaczęły mi towarzyszyć w wieku ok. 14–15 lat. Wtedy młody człowiek dokonuje swoich pierwszych wyborów. Teraz to wydaje się błahe, ale wtedy śmiertelnie poważnie traktowało się wybór szkoły średniej, profilu klasy (w końcu jako humanista i przyszły dziennikarz – mój wymarzony zawód – nie pójdę do klasy o profilu matematycznym) i osób, z którymi tworzyło się więzi. Wtedy też pierwszy raz byłem zupełnie poważnie zakochany. Pan Bóg musi mieć niesamowicie dużo ciepła w sobie, gdy pozwala człowiekowi w wieku 15 lat przeżywać uczucie rodem z filmów i snuć plany na całe życie. To może i zabawne, ale uczy wiele – uczy poznawać siebie, drugą osobę i to co można tej osobie dać, gdy będąc na ziemi buja się równocześnie w obłokach. To dar od Boga.

Zawsze kiedy spotykałem się z dziewczętami, kobietami i zaczynałem snuć wizje życia (oczywiście wspólnego), to mimo wszystko jedną z opcji pozostawało kapłaństwo. Myślałem, że to przez moją obecność w kościele w niedzielę i w dni powszednie. Jako lektor dużą część życia przeznaczałem kościołowi. Poważniejsze myśli zaczęły mi przyświecać pod koniec szkoły średniej, gdy wielu podejmuje najważniejsze decyzje w życiu.

Bez większego przekonania, ale jednak gotów byłem wstąpić do seminarium duchownego. Przygotowałem w tajemnicy przed rodziną komplet dokumentów, skontaktowałem się z moim księdzem katechetą, który miał mnie zawieźć do seminarium. I wymiękłem.

W nocy nie mogłem spać. Bałem się, jak nigdy dotąd. Czułem wewnętrzny opór, sprzeciw, panikę. Zadzwoniłem, aby odwołać cały wyjazd, gotów usłyszeć jedną z najpoważniejszych „telefonicznych homilii karcących” w moim życiu. I tu przeżyłem zaskoczenie, bo ksiądz okazał mi mnóstwo zrozumienia i dodał otuchy. „Możesz pójść na studia, zobaczyć jak to wygląda. Postudiować rok, a może i do końca. Pan Bóg, jeśli cię zechce w kapłaństwie, to się o ciebie i tak upomni”.

Nie muszę puszkować swojego życia w wieku 19 lat, jeśli tego nie chcę – pomyślałem. I poszedłem na studia. Dostałem się na Wydział Studiów Międzynarodowych i Politycznych Uniwersytetu Jagiellońskiego. Brzmi dumnie, ale po ludzku zwie się to politologia. Kierunek o wszystkim i o niczym? Nic bardziej mylnego. Miejsce studiowania ma olbrzymie znaczenie, bo w Małopolsce jest zdecydowanie więcej możliwości wybicia się humanistów niż w Lublinie. Smutna prawda, ale prawda. To pokazują losy moich kolegów i koleżanek. Dlatego i ja na pięć lat zaszyłem się w Krakowie, który wydał mi się najlepszym miastem pod słońcem i nigdy chyba nie zmienię tego zdania.

Poznałem grupę fantastycznych ludzi, wiele niesamowitych miejsc, zobaczyłem jak wygląda od środka najlepsza uczelnia w Polsce i można by tak długo wymieniać. Zastanawiałem się tylko, co Bóg chce ze mną zrobić, skoro z małej lubelskiej mieściny (z Janowa Lubelskiego) rzucił mnie na głęboką wodę, w której nie raz się podtapiałem albo płynąłem beztrosko z jej prądem studenckiego życia w różnych jego wymiarach, także i tych, o których wiedziałem, że prowadzą na manowce. Czego Ty Boże ode mnie chcesz? – pytałem czasem wpółprzytomny.

Bóg chciał mnie czegoś nauczyć. Wyrwać z mojej „automatycznej codzienności” i pozwolić myśleć samodzielnie. Tak mi się wydaje. Trafiłem do Dominikańskiego Duszpasterstwa Akademickiego „Beczka” prowadzonego wówczas przez o. Adama Szustaka. Człowiek z niesamowitą charyzmą, żywo świadczący o Bogu, który jest i który działa. Złożyło się jednak tak, że nie uczęszczałem regularnie na spotkania, bo dostałem wymarzoną pracę – zostałem dziennikarzem sportowym. Bóg sprawił jednak, że pomimo zajęć na uczelni i pracy przeważnie w weekendy, zawsze jakoś umiałem wygospodarować czas na Eucharystię. To mnie trzymało mocno i to jest Jego największy dar.

Na przełomie III i IV roku studiów wróciły mi myśli o kapłaństwie. Spotykałem się wtedy ze wspaniałą dziewczyną i znów doświadczałem tego rozdarcia. I nikt znowu nie chciał za mnie podjąć decyzji. Chodziłem z myślą, że będę to musiał zrobić sam. Ten wybór mnie przerażał, ale nie chciałem traktować ani seminarium, ani mojej sympatii jako trampolin, z których się odbiję w razie niepowodzenia przy pierwszym skoku. Pod koniec IV roku podjąłem jasną decyzję, którą zakomunikowałem rodzinie i najbliższym. Łatwo nie było.

Spodziewałem się ulgi, tego przysłowiowego zejścia powietrza, ale nic bardziej mylnego. Pod koniec studiów dostałem lepszą propozycję pracy, a mój promotor pracy magisterskiej jasno zasygnalizował, że mógłbym zostać na uczelni. Pytałem Boga, czy to jakiś żart. A On oczywiście z uśmiechem dał mi do zrozumienia, że cokolwiek zrobię, On zawsze będzie przy mnie. Czy to w seminarium, czy to w małżeństwie, czy gdziekolwiek indziej. Dotarło do mnie, że to nie ja mam realizować plan narzucony z góry przez jakieś schematy, ale to Bóg wkroczy w życie, które wybiorę. Wybrałem kapłaństwo.

Kapłaństwo to nie sielanka. Seminarium duchowne, to nie jest miejsce oderwane od rzeczywistości, gdzie wszyscy poważnie chodzą ze złożonymi rączkami, ładną grzywką i błyszczą sami przed sobą. Fokus z Paktofoniki rapował kiedyś: „razem z chłopakami po mieście chodzimy kilkanaście centymetrów ponad chodnikami…” Mimo że seminarium jest odgrodzone murami od miasta, potrafi sprowadzać na ziemię. Pierwsze tygodnie były dla mnie koszmarne, dziwne. Zastanawiałem się, co też takiego narobiłem, że się tu znalazłem. Ale klęcząc na jednej z adoracji pomyślałem sobie: „Panie Boże, ja się wyłączam, ja oddaję stery, bo nie mam pojęcia, jak to wszystko prowadzić. Ty kieruj”. Pan Bóg chyba tylko na to czekał.

Jestem na III roku. Taki ze mnie „świeżak” po przyjęciu sutanny. Dzieje się dużo, czas płynie szybko. Trzeba tylko się pilnować, żeby go nie przepuścić przez palce. A jak pokazuje życie i puste kościoły – można tak zrobić, niestety. Gdybym miał krótko podsumować to, co się działo w moim życiu, co mnie doprowadziło do seminarium duchownego, to odpowiedziałbym, że to był żmudny proces, w którym tworzyłem relację z Bogiem i tworzę ją nadal, tak jak każdy z tych kilkudziesięciu facetów mieszkających razem pod tym samym, seminaryjnym dachem. Bywa wesoło, bywa poważnie, bywa dołująco. Ale jest Bóg – i On tu jest najważniejszy.

Maciej Molicki